
Są horrory, które przerażają. Są horrory, które fascynują. I są takie, które… robią jedno i drugie, a przy okazji stają się memem.
Dziś wejdziemy do świata, gdzie ogień oczyszcza ciało, rytuały zastępują prawo, a zaginięcie jednego dziecka może oznaczać koniec świata – przynajmniej dla głównego bohatera. Ale zanim zaczniemy śmiać się z Nicolasa Cage’a w masce pszczelarza, który wrzeszczy „Not the bees!”, zatrzymajmy się na chwilę. Bo oryginalny „The Wicker Man” z 1973 roku to coś więcej niż klasyk – to powolna agonia logicznego umysłu w starciu z niepojętym.
Dzisiaj porównamy dwa oblicza tej samej opowieści: hipnotyczną, kultową wersję brytyjską i chaotyczny, przesadnie teatralny remake z 2006 roku. Zastanowimy się, co działało, co się posypało, i dlaczego jedna z tych wersji jest uważana za arcydzieło… a druga za jedną z największych katastrof gatunku. A może nie do końca?
Na końcu odcinka – jak zawsze – mój werdykt. Ale zanim to nastąpi: ciekawostki, ogień, rytuały, folk, Cage, kobiety w kapturach i drewniany gigant, który nie zapomina. Subskrybuj, jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś – bo dzisiaj złożymy ofiarę porównania.
Odcinek się nagrywa, zachowaj cierpliwość, wkrótce pojawi się na kanale i tutaj 🙂
Oryginał z 1973 – gdy kult nie potrzebuje krwi, by straszyć

Zanim powstały filmy o demonach, które skradają się po suficie, zanim horrory zaczęły rzucać jump scare’ami jak popcornem, był on – spokojny, liryczny, duszny: The Wicker Man z 1973 roku. Jeden z tych filmów, które nie krzyczą w twarz. One… śpiewają. I właśnie to sprawia, że są tak niepokojące.
Fabuła jest prosta, ale genialna w konstrukcji. Sierżant Howie – surowy, religijny, absolutnie pewny swojego miejsca w świecie – trafia na odległą szkocką wyspę Summerisle. Przyjeżdża tam, by zbadać sprawę zaginionej dziewczynki. Ale od samego początku coś nie gra. Nikt nie chce mu pomóc. Wszyscy się uśmiechają… za bardzo. Wskazówki się mnożą, ale każda prowadzi donikąd. A dziecko? Wszyscy jakby zgodnie zapomnieli, że kiedykolwiek istniało.
To, co czyni ten film tak silnym, to kontrast między tym, co widzimy, a tym, co czujemy. Mieszkańcy wyspy są mili, piękni, pogodni. Śpiewają ludowe pieśni, biegają nago po lesie, oddają się płodności i rytuałom z czasów sprzed chrześcijaństwa. Wszystko to w świetle dziennym, bez krwi, bez potworów. A jednak coś w tym obrazie gryzie – podskórna obcość, napięcie, które nie znika, tylko gęstnieje z każdą minutą.
Christopher Lee, w roli lorda Summerisle, to tutaj nie szalony władca sekty, ale spokojny, elokwentny mężczyzna z charyzmą i logiką po swojej stronie. I właśnie to sprawia, że wypada tak przerażająco. Bo ten kult nie wygląda jak zbiorowe szaleństwo. On wygląda jak… świadomy wybór, który działa. W jego systemie wszystko ma sens. Tylko że nie jest to sens, w który chcemy wierzyć.
Film nie ucieka się do taniego strachu – zamiast tego serwuje ceremonialny koszmar, rozgrywany jak teatr. Im dłużej bohater próbuje zrozumieć tę społeczność, tym bardziej zbliża się do końca, którego ani on, ani my nie potrafimy zatrzymać. I gdy wreszcie staje twarzą w twarz z tytułowym „człowiekiem z wikliny” – olbrzymim posągiem gotowym do spalenia – nie słyszymy strachu. Słyszymy pieśń. Pieśń ludzi, którzy się cieszą.
I to boli najbardziej.
Remake z 2006 – gdy horror spotyka teatr absurdu

Jeśli oryginalny The Wicker Man był jak powolne tonięcie we mgle niepokoju, to remake z 2006 roku to burza z gradem pszczół i krzykiem Nicolasa Cage’a. Dosłownie.
Tym razem mamy nową wersję historii, przeniesioną do USA – a konkretniej na odciętą od świata wyspę Summersisle (tak, jedną literkę zmienili – subtelnie). Głównym bohaterem jest Edward Malus – policjant z traumą, który dostaje list od swojej byłej narzeczonej. Jej córka zaginęła. Sprawa wygląda znajomo? Jeszcze nie wiesz, co cię czeka.
Już pierwsze minuty filmu pokazują, że będzie inaczej. Malus nie jest skromnym chrześcijaninem jak Howie – jest zmęczonym, cynicznym facetem z Kalifornii. Kiedy trafia na wyspę, zamiast niepokojącej atmosfery mamy coś… dziwnego. Mieszkańcy są chłodni, apatyczni, pełni milczącej pogardy – ale tym razem to społeczność zdominowana przez kobiety, z dziwną, matriarchalną strukturą i rytuałami, których nikt nie tłumaczy, bo… nikt nie musi.
I wtedy wchodzi Nicolas Cage. Cały na szaro.
To, co miało być powolnym thrillerem, zamienia się w festiwal absurdu. Cage biega po wyspie, roztrzaskuje drzwi kopniakami, krzyczy na starsze panie, uderza kobietę w niedźwiedziej skórze, kradnie rower. A w międzyczasie mamy flashbacki, halucynacje i – oczywiście – legendarną scenę z maską pełną pszczół, która nigdy nie trafiła do wersji kinowej, ale w sieci stała się viralem. „Not the bees!” – krzyczy, i Internet nigdy już nie był taki sam.
Ale czy to wszystko tylko żart? Niekoniecznie.
Reżyser, Neil LaBute, miał pomysł: zamienić opowieść o starciu chrześcijaństwa z pogaństwem na refleksję o relacjach płci, o zderzeniu męskiego ego z kobiecą wspólnotą. Miał też Cage’a – żywą kulę ognia, której nie da się zatrzymać. Problem w tym, że film balansuje na granicy powagi i autoparodii. Momentami wydaje się, że sam nie wie, czy ma być dramatem, horrorem, czy czarną komedią.
Mimo to, są tu ciekawe elementy. Wyspa wygląda pięknie – zboża, kadzidła, drewniane posągi. Klimat jest, nawet jeśli narracja się sypie. A finał? Znów mamy tytułowego „człowieka z wikliny” – i znów ogień. Ale tym razem towarzyszy mu chaos, panika i… zero katartycznego uderzenia. Po prostu koniec. Cichy, suchy, dziwny. Tak jak cały film.
Ciekawostki: Ogień, pszczoły i kultowa herbatka

Zarówno oryginalny The Wicker Man, jak i jego remake z 2006 roku, kryją za kulisami mnóstwo fascynujących (i często bardzo dziwnych) historii. I trudno się dziwić – kiedy tworzysz film o paganicznym kulcie, spaleniu żywcem i matriarchalnej sekcie na odciętej wyspie, dziwność to nie błąd – to założenie wyjściowe.
Zacznijmy od klasyka z 1973 roku. Mało kto wie, że Christopher Lee – ikona horroru, znany z ról Draculi – zagrał w filmie całkowicie za darmo. Zrobił to, by uciec od swojego wcześniejszego emploi i dać się zapamiętać jako coś więcej niż tylko wampir z kłem. I udało się – do końca życia uważał The Wicker Man za jeden z najważniejszych filmów, w jakich wystąpił.
A sam film? Niemal zaginął. Producenci pocięli oryginalną wersję, niektóre sceny… dosłownie spalili. W jakim celu? Żeby wykorzystać taśmę jako podsypkę pod budowę drogi. Dopiero po latach udało się zrekonstruować „pełną” wersję – i dziś to prawdziwa perła dla fanów folk horroru.
A skoro już przy rekonstrukcjach – wiecie, że film udaje lato, choć… kręcono go zimą? Aktorzy marzli, nosząc cienkie ubrania, a w kultowej scenie tańca nago w wykonaniu Britt Ekland, ciało w zbliżeniach należy nie do niej, a do dublerki. Brytyjska zima nie była łaskawa, nawet dla rytuałów płodności.
Nie da się też mówić o The Wicker Man, nie wspominając o muzyce. Pieśni w filmie to nie tylko tło – to element rytuału, część języka tej społeczności. Dzięki nim wyspa tętni życiem, ale też niepokojem – bo śpiewający tłumek czasem bywa bardziej przerażający niż wrzeszczący demon.
A teraz… przeskoczmy 33 lata w przód. Do momentu, w którym Nicolas Cage wkłada garnitur, siada na motor, przybywa na wyspę i… wszystko wymyka się spod kontroli.
Remake z 2006 roku przeszedł do historii internetu nie z powodu grozy, ale jako źródło jednych z najbardziej memicznych scen w historii kina. Kto nie widział „Not the bees!”, niech natychmiast nadrobi – choć warto dodać, że ta scena… nie znalazła się w kinowej wersji filmu. Była częścią edycji reżyserskiej i dopiero dzięki internetowi zyskała swoje kultowe życie.
A skoro już przy pszczołach – Cage naprawdę miał na sobie specjalną siatkę z prawdziwymi owadami. Scena była oczywiście zabezpieczona, ale sama myśl o setkach pszczół bzyczących tuż przy twarzy sprawia, że trudno się nie skrzywić z empatii.
Ciekawostką jest też lokalizacja. Film nie powstał na żadnej wyspie – tylko w Kanadzie. Konkretnie w Kolumbii Brytyjskiej, gdzie twórcy znaleźli odpowiednio odludne tereny, by stworzyć atmosferę izolacji. Choć klimat rzeczywiście udało się oddać, to… reszta bywa już bardziej dyskusyjna.
Co ciekawe, reżyser Neil LaBute twierdził, że chciał stworzyć feministyczny horror – pokazać świat, w którym kobiety przejmują władzę, a mężczyźni muszą się z tym zmierzyć. Tyle że wielu widzów odebrało to raczej jako niezgrabną intrygę niż głęboką refleksję. Sam Cage tłumaczył potem, że film „nie miał być straszny – miał być dziwny„. I trzeba mu oddać jedno: misję wykonał w stu procentach.
Kiedy kult spotyka kult: porównanie obu filmów „The Wicker Man”

Atmosfera i styl
Oryginalny The Wicker Man z 1973 roku to powolnie gotujący się garnek niepokoju. Zaczyna się jak kryminał, przechodzi w folkowy dramat, a kończy rytuałem, który zostaje w głowie na lata. Jego siła tkwi w subtelności – tu nie ma krzyku, są spojrzenia. Nie ma potworów, ale jest coś znacznie gorszego: ludzka wiara, której nie jesteś w stanie zrozumieć. To horror mentalny – taki, który nie wyskakuje z szafy, tylko siedzi cicho w rogu pokoju i się patrzy.
Wersja z 2006? Styl: teatr absurdu. Zaczyna się jak sensacyjniak, potem próbuje być thrillerem, a kończy jak Saturday Night Live z bardzo dziwnym budżetem. Tu napięcie zastępuje chaos, a atmosferę – niekontrolowana ekspresja Nicolasa Cage’a. I choć trudno tu mówić o „niepokoju”, to z pewnością… nie da się oderwać wzroku.
Bohater
Sergeant Howie w oryginale to człowiek z zasadami. Głęboko religijny, wierzący w prawo i porządek. Gdy trafia na wyspę, jego świat się kruszy, ale on walczy do końca. To nie bohater akcji – to człowiek, który do ostatniej sekundy wierzy, że ma rację. I właśnie to jego przekonanie czyni finał tak bolesnym.
W remake’u Cage gra Edwarda Malusa – policjanta z Kalifornii, który… cały czas wygląda, jakby ktoś właśnie wrzucił mu osę do spodni. Biega, krzyczy, uderza kobiety w twarz, przebrany za niedźwiedzia i komunikuje się głównie przez wrzask. Jego reakcje nie są reakcjami na grozę – to spektakl nerwowego załamania, który bardziej bawi niż przeraża.
Przekaz
Oryginał był komentarzem o zderzeniu wiary chrześcijańskiej z pogańską tradycją. O religii jako narzędziu kontroli, o ofierze i o tym, że niezachwiana wiara – po obu stronach – może prowadzić do tragedii. Film był inteligentny, refleksyjny, wręcz filozoficzny.
Remake miał być feministycznym przewrotem – wyspa kobiet, matriarchalna społeczność, mężczyzna jako narzędzie ofiary. Tylko że… ten motyw gubi się w natłoku dziwacznych decyzji, przerysowania i błędów narracyjnych. Mamy tu raczej parodię idei, niż jej rozwinięcie.
Finał
I tu dochodzimy do najważniejszego: scena w tytułowym wiklinowym człowieku.
W 1973 roku – to cisza przed burzą. Howie modli się, tłum próbuje śpiewać, ogień zaczyna lizać drewnianą konstrukcję. Kamera pokazuje detale, napięcie rośnie, a my… jesteśmy bezradni. To jeden z najbardziej okrutnie spokojnych finałów w historii horroru.
W 2006 – scena jest tak przeładowana, że aż groteskowa. Cage wrzeszczy, błaga, obrywa, a potem wchodzi w memiczną wersję wiklinowego człowieka. Jeśli poprzedni film kończył się przerażeniem, tu mamy… komiczny katharsis.
Podsumowanie porównania
Oryginał z 1973 roku to dzieło powolne, duszne i przemyślane – jedno z filarów folk horroru. Jego siłą jest klimat i nieuchwytna niepokojąca atmosfera. Nie potrzebuje szoku – bo jego groza płynie z przekonań, nie z dźwięku.
Remake z 2006 roku? To film, który trzeba zobaczyć, żeby uwierzyć, że powstał. Paradoksalnie, jego największą siłą jest… Nicolas Cage. I nie chodzi tu o kunszt aktorski, tylko o emocjonalny chaos, który staje się jedynym spójnym elementem filmu.
Jeden to horror z przesłaniem. Drugi – kultowy przez przypadek. Ale oba – warte omówienia.
Werdykt: kult kontra chaos… a ja pośrodku

Mamy tu kolejne zderzenie dwóch stylów w tym samym – wydawałoby się – filmie. Oryginał z 1973 roku to horror ciężki, duszny, gdzie napięcie wynika z nieuchwytnej atmosfery i rosnącej paranoi. Nie znajdziemy tu rozrywki w klasycznym sensie – za to frustrację, gdy coraz bardziej irytują nas uśmiechnięci, uprzejmi tubylcy ukrywający prawdę. Nie jestem fanem The Wicker Man w pełnym tego słowa znaczeniu, ale jako film o kulcie, o śledztwie, o zderzeniu światopoglądów – absolutnie robi robotę. I jeśli jeszcze nie widzieliście tej wersji – warto nadrobić.
A co do remake’u z 2006 roku… cóż. Jeśli oglądaliście mój odcinek o Renfieldzie, to wiecie, że Nicolas Cage z automatu ma u mnie +10 punktów. I tu nie będzie wyjątku. Jestem fanem Cage’a we wszystkich jego szalonych, przerysowanych wcieleniach – i jego Wicker Man to jazda bez trzymanki. To nie horror – to rytuał Cage’owego chaosu, który ogląda się z otwartymi ustami, śmiejąc się i zadając pytanie: „co ja właśnie widzę?”
Dlatego mój werdykt to ogromny ból serca. Gdyby chodziło o czystą jakość horroru – zwyciężyłby oryginał. Gdyby chodziło o rozrywkę i niezapomniane wrażenia – remake. A że jestem tylko człowiekiem i nie potrafię zdecydować, wrzucam remis 50/50.
Oryginał – dla tych, którzy chcą poczuć prawdziwe napięcie.
Remake – dla tych, którzy chcą, by ich mózg przeorała kosiarka absurdu.Dla mnie remis.
Możecie linczować w komentarzach.